O 6.00 rano w Fezie panuje jeszcze zupełna ciemność. Zimna noc skropliła wodę w oknach pokoju hotelowego. Dopiero rano spostrzegłam że na ścianie nad moim łóżkiem wisi obraz ... nieodpakowany!
:) Zadziwiające lenistwo marokańczyków bawi nawet o świcie.
Wschód słońca oglądaliśmy zza szyb takiego właśnie wyjątkowego pojazdu. A wydawało mi się że mam stary samochód... :)
Lotnisko w Fezie podobne jest do dworca. Odprawa wygląda tak, jak już zapomnieliśmy że może wyglądać. 7 bramek, 5 kontroli paszportów... No ale udało się, siedzę pomiędzy Kubą a jakimś Osamą. Pod nami Śródziemne. Jem marokański wyrób czekoladopodobny i obserwuję z zaciekawieniem reanimację zasłabłej arabki dwa rzędy przed nami. Wielka stewardesa przestała dyszeć jak niedźwiedź. Znaczy że będzie dobrze. Na pokładzie znalazlł się lekarz. Uff mniemam, iż sytuacja opanowana. Samolot wystartował z niemal godzinnym opóźnieniem. To dobrze, międzylądowanie w Dieseldorfie skróci się do 5h.
Tęsknię za KURNIKIEM koszmarnie. Jeszcze kilka godzin i będę z Nimi. Hurrraa!