Strony

środa, 12 grudnia 2012

Droga do Warszawy.

O 6.00 rano w Fezie panuje jeszcze zupełna ciemność. Zimna noc skropliła wodę w oknach pokoju hotelowego. Dopiero rano spostrzegłam że na ścianie nad moim łóżkiem wisi obraz ... nieodpakowany! :) Zadziwiające lenistwo marokańczyków bawi nawet o świcie.

Taksówki w Fezie dzielą się na zwykłe i niezwykłe. Zwykłe to czerwone, małe fiaciki uno lub peugoty 205. Te niezwykłe to białe mercedesy z lat 70tych. Tylko takim mercedesem można się dostać na lotnisko za 120 Dirhamów. Przeżycie to jednak onieśmielające;)
Wschód słońca oglądaliśmy zza szyb takiego właśnie wyjątkowego pojazdu.
A wydawało mi się że mam stary samochód... :)
Lotnisko w Fezie podobne jest do dworca. Odprawa wygląda tak, jak już zapomnieliśmy że może wyglądać. 7 bramek, 5 kontroli paszportów...
No ale udało się, siedzę pomiędzy Kubą a jakimś Osamą. Pod nami Śródziemne. Jem marokański wyrób czekoladopodobny i obserwuję z zaciekawieniem reanimację zasłabłej arabki dwa rzędy przed nami. Wielka stewardesa przestała dyszeć jak niedźwiedź. Znaczy że będzie dobrze. Na pokładzie znalazlł się lekarz. Uff mniemam, iż sytuacja opanowana. Samolot wystartował z niemal godzinnym opóźnieniem. To dobrze, międzylądowanie w Dieseldorfie skróci się do 5h.
Tęsknię za KURNIKIEM koszmarnie. Jeszcze kilka godzin i będę z Nimi. Hurrraa!

niedziela, 9 grudnia 2012

Dzień 7-ty, Buoznika.

Fred pożegnał nas stojąc w drzwiach garażu, krzycząc coś i machając. Pogoda sprzyjała ale nasze rowery chrupały piaskiem. W Rabacie minęliśmy medinę kryjącą za swoimi murami bogactwo tubylczych obyczajów. Szkoda, że czas goni. Zjechalismy nad sam ocean i wjechalismy na nieprawdopodobnie piękną trasę, która prowadziła nas przez wiele kilometrów. Z prawej strony nieustannie obecny ocean to szumiał łagodnie to ostro i gwałtownie huczał rozbijajac bieluśkie fale o rude klify. Z lewej mijaliśmy osiedla pełne życia, okrzyków, wywieszonych prań i gapiacych się na nas ludzi. Za osiedlami rozciagały się nieraz jakby odwrócone od życia slamsowiska. Smród dobywajacy Sie z przedziwnych konstrukcji będących zastanawiajacą mozaiką desek, blachy i folii, zatykał oddech.
Im bliżej Casablsnki tym bardziej zapominam o tym Maroku, które widziałam wczoraj. Długi czas jechaliśmy wzdłuż płotu letniej rezydencji króla Hassana VI. Wysokie, dorodne palmy, krótkie trawniki, i eleganccy żołnierze przypominali o dostojności miejsca.
Największą niespodziankę jednak zrobiliśmy sobie na koniec dnia.  Planowaliśmy spać w namiocie jednak okazało się że w Bouznika nie ma kempingow. Jest za to dom na plaży. Cena po sezonie:) Siedzę więc na tarasie z nogami na barierce. (Odoczywają przed jutrzejszą podróżą.) Za barierką cudownie szumi ocean.

sobota, 8 grudnia 2012

Fred

Dzień 6-ty, z wizytą u Freda

Pomimo niepewności pogody ruszyliśmy w drogę. Chwile, gdy w zachmurzonym niebie pojawiały się dziury, zwiastowały zmianę pogody. Po jednodniowej przerwie strasznie chcieliśmy jechać dalej, widzieć więcej, znów rollować! W drodze czekały nas widoki, których nigdy nie zapomnę. Ulewa rozmyła błotnistą ziemię. Dziurawy asfalt z urwanym poboczem zwężał się niejednokrotnie i urywał. Po obu stronach drogi wyrastały nam wioski pełne ludzi, dzieci, zwierząt. Płoty poutykane folią i trzciną, domy ulepione dosłownie ze wsystkiego co możliwe i setki anten satelitarnych na dachach. Wjeżdżając do takiej wioski wzbudzaliśmy sensację. Mężczyźni stali przy drogach ( oni chyba głównie zajmują się staniem lub kucaniem) i bacznie nas obserwowali szczerzac bezzębne twarze. Kobiety skromnie podnosiły wzrok znad chustek, by pomachać nam i szybko się odwrócić. Dzieci za to biegły stadnie z wrzaskiem by nas poklepać lub dostać kawałek czekolady. Zadziwiała mnie czystość ludzi brodzących w tym nieprawdopodobnym błocie. Pamiętam małą może dwuletnią arabkę z kreconymi lokami i oczami jak węgielki. Stała ubrana od stóp po szyję w kolor roku 2012! Nawet kroksy miały odcień tangerine tango, cudnie komponowały się z rudą ziemią Maroka. I mimo iż stała w tym błocie jej ubranie było bez skazy. Nieprawdopodobne...
Na obrzeżach wiosek, pomiędzy ścianami z opuncji, w polu, pracowały kobiety z dziećmi uwiązanymi chustami na plecach. Małe cichutkie oddychające plecaczki. Wzruszający widok.
Czasem gdzieś z daleka dało się słyszeć nawpłujacy nas głos. To pasterz lub rybak wołał nas z daleka, machał lub zapraszał na kuskus.
Mam w głowie jeszcze te wszystkie obrazy. Chciałabym je zachować tym bardziej, że nie zawsze miałam jak robić zdjęcia. Może to i lepiej? :)
Wieczorem po blisko 100km rollingu, Kenitra powitała nas ogromnym, cuchnacym i pełnym wrzeszczącego ptactwa wysypiskiem śmieci. Dalej industrislna część miasta zmusiła do blotnistego toru przeszkód pomiędzy ciężarówkami, ścianami fabryk i zapadnietymi drogami. Wreszcie dotarliśmy na wielki targ owoców, który załagodził nasze poprzednie doznania i pokazał inne oblicze tego miasta. Już spokojni i zadowoleni zaczęliśmy szukać noclegu, jednak okazało się szybko że im hotel jest gorszy tym droższy. Fenomenalne!;)  Stojąc tak pod kolejnym z rzędu i rozważając plan działań, zostaliśmy zaczepieni przez człowieka. Zwabiony naszymi rowerami, kurtkami i sakwami zaczął pytać. Krótka wymiana zdań i zostaliśmy zaproszeni przez Freda do domu. Ale sam Fred to już oddzielna historia...

piątek, 7 grudnia 2012

Rolling dzień 5-ty. Dalej w Moulay.

Leje. Czy jak mówią tutejsi [szcza]. Tak, to trafna nazwa tego co się dzieje za oknem...
Nasza regeneracja nastąpiła w miarę szybko (nie licząc stękania w kościach) i serce rwie się do dalszej drogi, jednak zdrowy rozsądek każe siedzieć i czekać. Krótki spacer po mieście przemoczył nas do suchej nitki. Pijemy 79 kawę i 83 herbatę z miętą.

Po południu dziury w niebie dały nadzieję na zmianę pogody. Pogodynka Google też nam dobrze życzy. Byle do jutra! Byle do jutra! Byle do jutra! Buziule czy jak tu mówią [bislama]!

czwartek, 6 grudnia 2012

Rolling, dzień 4-ty, Assilah-Moulay Bousselham

No i skończyło się rumakowanie. Pierwszy wjazd pod górę sprawił, że opróżniłam bidon do dna. Lewe kolano bolało najbardziej. Po pierwszych 10-ciu km myślałam, że będę płakać. Po 20 płakałam. A po 30 już nawet na łzy nie miałam siły... Licznych wzniesień i podjazdów nie wynagradzały nawet krótkotrwałe i niezauważalne zjazdy! Bo kiedy przy zjeździe z góry trzeba zmniejszać przerzutkę, bo w oczy wieje wiatr, to jest na prawdę bardzo, bardzo ciężko! Przy drodze w rowach rosły kaktusy. W moim kolanie też! Miałam ochotę odgryźć własną kończynę...
Marokańczycy pozdrawiali nas trąbieniem i okrzykami [ yalla! yalla! ] a ja zaczynałam czwartą dziesiątkę kilometrów, która WRESZCIEEE wynagrodziła mi pierwsze trzy! A jednak! Wytrwali będą nagrodzeni! (jest takie błogosławieństwo? ;)) To był dłuuugi, kręty, cuuudowny zjazd! Z wiatrem w plecy! Z widokiem na góry i ocean! I z widokiem na słońce! I z perspektywą na szczęście! ;) Szkoda mi tylko było tego, że sztuki jazdy na biku nie opanowałam na tyle, by pędząc 46km/h jeszcze zrobić jakieś śliczne foto...
Larache, miasto portowe mnie oczarowało. Położone na wzórzu nad samym oceanem zachwycało ilością srebrnych ryb na straganach, bielą domów, słońcem i wysokością fal rozbijajacych się o kamienie.
Kolejne kilometry były nam przychylne. Wjechaliśmy jak polskie dzikusy, na niemal pustą autostradę. Punkt na ekranie dżipiesu zaczął poruszać się szybciej. Kolana zaczęły się słuchać a mroczki przed oczami wpadły w rytmiczny taniec wygibaniec. Było nieźle! Dopiero przed samym zjazdem z autostrady zatrzymał nas miły pan policjant tłumacząc na wszelkie sposoby, że autostradą nam rowerzystom nie wolno jeździć. Nieprawdopodoooobne! Naaaapraaaawdę? ;) A my jak "te białe ludzie" nie rozumieliśmy nic a nic;) W końcu nas puścił zrezygnowany życząc wszystkiego dobrego. Z durnym uśmiechem wklejonym w oblicza, odjechalismy w przyspieszonym tempie.
Wjazd do Moulay Bousselham odbył się w atmosferze głupawki. Na liczniku nieuchronnie zbliżała się moja pierwsza w życiu rowerowa setka!
100km na licznikach, zmęczenie i bliskość prysznica uwalniały przedziwne emocje z wielką i nieokiełznaną radochą na czele.

Tego wieczora rybny tajine smakował mi wyjątkowo.

środa, 5 grudnia 2012

Dzień 3-ci, Tarifa-Tanger-Assilah

Rano poranna gimnastyka! No dooobra... To żart:) Gimnastyki nie było bo ledwo się ruszamy. Za to na śniadanie była jajecznica! Bo długo trzyma! Potem ciach, ciach i precyzyjnie, punktualnie i wzorowo jak w wojsku wystartowaliśmy na prom.
Wtedy okazało się także, że Afrykę chyba w nocy zwinęli bo nie widać jej z żadnej strony. Gruba złowroga warstwa chmur przykryła czarny ląd tak szczelnie, że wydał mi się momentami jeszcze czarniejszy niż sobie go wyobrażałam;)
Pisałam o czterech granicach jakie przekraczamy jadąc przez Gibraltar. Dziś dochodzi jeszcze piąta, granica pogody. Europa tonie w słońcu a Afryka w chmurach. Dziwne.
Przed wejściem na prom pożegnała nas tęczaaa! Ale mieliśmy radochę! W głowie mi się nuciło "Somewhere over the Rainbow".
Europa żegnała nas entuzjastycznie!. Rozjaśniona słońcem i kolorowym banerem tęczy, machała zgrabnie wiatrakami na pożegnanie.
Afryka witała nas bez euforii. Zakryła swoją twarz chmurami jak chustką, jakby podkreślając fakt, iż jest muzułmańską kobietą.
W Tangerze padał deszcz. Odprawa celna wywołała w nas szereg westchnień skrytych pod nieszczerymi uśmiechami. (Takie z nas dwulicowe gady!). Każdy następny "Pan Celnik" był wielce zainteresowany Rak`n`Rollingiem. (A co to? A po co to? A dokąd to?...) i każdy tłumaczył nam, że to kontrola dla naszego dobra, żebyśmy później nie mieli problemów. Z nieukrywanym entuzjazmem każdemu kolejnemu tłumaczyliśmy idee, udając że nie widzimy ich niepojmujących min. Wreszcie brama kilkukrotnie otwierana i zamykana otwarła się przed nami na dobre. Maroko stało przed Nami otworem!
Jeszcze w Tangerze wymieniliśmy pieniądze i uczciliśmy wjazd do Afryki szklaneczkami berber tea! Tradycyjnego marokańskiego napoju. Słodycz, mięta i gorąc trunku przyjemnie mnie zaskoczył. Taka marokańska herbata daje solidnego kopa! ;)
Deszcz przestał straszyć. Skierowaliśmy się w kierunku Assilah. Pierwsze 55km pokazało, iż możemy zapomnieć o szerokim poboczu, równej nawierzchni i anonimowej jeździe! :) Marokańskie samochody mijały nas trąbiąc do oporu a przez otwarte okna ludzie wystawiali podniesione w górę kciuki i uśmiechnięte twarze. Wesoło krzyczeli: Yalla! Yalla! co rozumieliśmy jako: "Dalej Na przód!"
Krew w żyłach mroziły mi mknące tiry z uwieszonymi na klapach pasażerami na gapę. Kilku, może kilkunastoletni chłopcy nie bacząc na zagrożenie potrafią przykleić się do płaskich drzwi pojazdu, po kilku na raz. Nie wiem jak to robią gdyż drzwi wydają się być zupełnie płaskie. Tak przylgnięci do pionowych powierzchni pędzą dziurawymi drogami Maroka. Wszystkie pojazdy są wieloosobowe! ;) Podstawowymi środkami transportu w małych miejscowościach są kabinowe motory z przyczepami. Jeżdżą nimi całe rodziny. Taksówki zatrzymują się nawet wtedy gdy są wg mnie pełne. Zabranie siódmej, czy ósmej osoby nie stanowi problemu ani dla pasażerów ani dla kierowcy. Rewelacja! Problem jest zatem tylko jeden. ZMIEŚCIĆ SIĘ!

wtorek, 4 grudnia 2012

Rolling dzień 2-gi Marbella-Tarifa.

Ruszyliśmy ku Zwrotnikowi Raka.

Pierwsze kilometry były dla mnie dużą radością.

Rower jest fantastyczny! Działa idealnie a mój cudowny team, moja grupa jedyna, jest zgrana i skoncentrowana na wspólnym osiągnięciu celu! Wiaaadomo, łańcuch jest tak mocny jak jego nasłabsze ogniwo. Czyli JA! :) Ale ja się nie poddaaaaam! Dam czadu! Na dobry początek trafił się nam niespotykany rarytas podróżniczy! Ścieżka rowerowa! :) Kręciła pętle wzdłuż brzegu Morza Śródziemnego,i choć nie była długa to widoków dostarczyła megaśnych! Paszcze się nam śmiały a kolejne kilometry mijały.
Wieczorem dotarliśmy nad Gibraltar. Mój wyczekiwany, magiczny Gibraltar! Widok styku morza z oceanem i ciemny zarys lądu Afryki przyprawiał o dreszcze. Na tle zachodzacego słońca szybowały latawce kajtów.
Zrobiłam chyba milion zdjęć temu miejscu i sama nie wiem które wybrać. Wszystkie jednakowo nieznośnie, kiczowato piękneee! :) Nasz gospodarz Pascal (Couchsurfing), zapalony surfer i kolekcjoner wszelkiego rodzaju desek, wczuł się w rolę przewodnika. Po 82km na rowerze zrobiliśmy jeszcze 10 kilometrowy spacerek poznając te miejsca Tarify, które wg Pascala były warte poznania. Teraz po prostu padamy.

Jutro wyprawa międzykontynentalna. Już niecierpliwie przebieram kopytkami! Buziule z pięknego krańca Europy, Tarify.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Rolling dzień 1-wszy, w gościnie u dziewczyn.


Andaluzja jest piękna!

I smaczna! I warta powrotu!
Na lotnisku powitały nas Marta, Tatiana i Agnieszka. Dziewczyny mieszkają w Hiszpanii już kilka lat, ale śledzą nowinki krajowe. Usłyszały o Rak'n'Rollingu, przestudiowały mapy i stwierdziły, że będziemy jechać właśnie przez ich miasteczko-Marbellę. Przyjęły i ugościły nas wypaśnie! Nieprawdopodobne! Dziewczyny FENKJUUUU! :) Nie ma to jak dobry START! :) Najpierw było szybkie acz treściwe zwiedzanie miasta.
Potem tapas w znajomej knajpie.
Wreszcie poranna mocna kawa i pożegnanie pełne słońca, dobrych życzeń i trzymania kciuków:)
Spakowanie całego bałaganu w sakwy wymaga sporej dawki energii i wyjątkowej koncentracji. I wprawy. Po czterech kolejnych spakowaniach i rozpakowaniach wrzuciłam wszystko na tak zwanego głupa! A następnie upchnęłam zawartość kolanem. I to była wyjątkowo skuteczna i jedyna metoda prowadząca do sukcesu! :) Z Andaluzji zapamiętam jeszcze Agnieszkowy stół na wysokich nogach, przykryty specjalnym kocem aż do podłogi. Pod nim -brasero, elektryczny (fantastyczny!) piecyk. Kolacja przy takim stole z kolankami wsuniętymi pod koc to niezapomniane przeżycie:)

Rolling godzina zero czyli wsiadamy w samolot.

Karolina i Michał, połowa mojego teamu rowerowego. W Marbelli dołączy do nas jeszcze Kuba i będziemy mogli startować na południe. Grudniowe słońce cieszy wyjątkowo. Misja rozgrzewa. Humory dopisują. Jest w nas siła, która zaskakuje. Buziule z pokładu linii airberlin:)

niedziela, 2 grudnia 2012

Start, Warszawa-Berlin.

Ruszyłam. Kierunek Zwrotnik Raka. Pierwszy etap to Polski Bus do Berlina. Raku DRŻYJ! NADCHODZĘ!  :)

I już jest fajnie! :) Nikt nie wrzeszczy: "MAMOooo!" Mam kilka dni na zobaczenie świata. Wydaje się że planowany kawałek będzie wyjątkowo piękny. Czy się boję? Trochę tak. Czego najbardziej? Chyba własnej słabości. Nie wiem czy dam radę przejechać z punktu A do punktu B w określonym czasie. Czy nie będę ogonem grupy? Czy nie wymięknę?... Bardzo bym tego nie chciała. Ale teraz już o tym nie myślę. Powtarzam raczej jak mantrę: "Dajesz Monia! DAJEeeeSZ!" i cieszę się z trzymanych za mnie tylu kciuków! :) I cieszę się z tej szansy bycia kawałkiem czegoś ważnego. Buziule!